Euforia wróci na warszawską giełdę w 2011 roku

2008-08-25 00:00:00

Kto jest odpowiedzialny za to, że wielu Polaków sparzyło się na inwestycjach w 2007 roku? Dlaczego – mimo wszystko – fundusze inwestycyjne skazane są na sukces? Jak zbudować portfel inwestycyjny w czasie bessy? Kiedy polska giełda się odbije? W jaki sposób Amerykanie przyczynili się do wyschnięcia polskiego rynku międzybankowego? W którym kierunku zmierza globalna gospodarka? Dlaczego tworzenie funduszy stabilnego wzrostu nie ma sensu – mówi Mariusz Staniszewski, prezes Noble Funds TFI.

Mam trochę oszczędności. Jaką inwestycję by mi pan dzisiaj polecił?
Przewrotnie do tego, co aktualnie widzimy na giełdzie, już teraz kupiłbym trochę akcji. Z resztą jeszcze chwilę przeczekałbym na depozycie. Za pół roku, przy zbliżonych do dzisiejszych poziomach cen, zacząłbym akumulować akcje bardziej zdecydowanie.

Dlaczego?
Akcje są sektorem, który w ostatnich kilkunastu miesiącach bessy najmocniej dostał w skórę. Nawet jeżeli w gospodarce najgorsze jeszcze przed nami, wiele negatywnych zjawisk uwzględnionych jest w cenach spółek. W perspektywie pół roku akcje nie są jeszcze na tyle bezpieczne, żeby w nie inwestować większość oszczędności, ale poziomy cen już wiele dyskontują, a więc nawet jeśli będziemy świadkami kolejnych negatywnych informacji, wiele jest już w cenach. Innymi słowy, na pół roku jeszcze bym nie inwestował, choć inna sprawa, że na pół roku w ogóle nie powinno się angażować w akcje. Jeżeli mówimy o inwestowaniu, mam na myśli co najmniej dwa, trzy lata, a wówczas jestem zupełnie spokojny co do tego, że to będzie sektor, który pozwoli zarobić najwięcej. Przy obecnych poziomach cen, zainwestowałbym 20-30 proc. w akcje, resztę zostawiłbym na wysoko oprocentowanym depozycie. Na przełomie roku do portfela dorzuciłbym kolejną transzę akcji. Przewiduję, że w drugiej połowie 2009 roku obserwować będziemy już wyraźnie stabilny trend na polskiej giełdzie. A wtedy chciałbym być już „zapięty” w 100 proc. w akcje. Używam słowa zapięty w akcje, ponieważ po wyczyszczeniu się rynku pierwsza fala wzrostowa powinna być bardzo dynamiczna. 

Jak wyobraża sobie pan rynek funduszy, kiedy giełda się odbije? Na fali wzrostów z ostatnich lat do funduszy trafiło bardzo dużo osób nie do końca inwestujących świadomie, o niskiej świadomości ryzyka. Wielu z nich na giełdzie i funduszach po prostu się sparzyło.
Jest rzeczą trochę nieszczęśliwą dla całości rynku, że największy napływ klientów i kapitału do TFI miał miejsce w 2006 i w połowie 2007 roku. To był najbardziej rozgrzany okres. Osoby, które weszły do funduszy na początku 2006 roku, mimo bessy dzisiaj są jeszcze nad kreską. Największy problem to duża rzesza inwestorów, która - skuszona wynikami historycznymi - z funduszami zetknęła się w 2007 roku. Nic więc dziwnego, że te osoby mogą mieć głęboką awersję do funduszy.

Kto zawinił? Czy można było tego w jakiś sposób uniknąć?
Zawinili po trosze wszyscy. Nie wiem jednak, czy można było tego znacząco uniknąć. W 2007 roku obserwowaliśmy rozwój gospodarczy powyżej potencjału, rynek kapitałowy rósł od blisko czterech lat,  co skutkowało tym, że na rynku pojawiło się wielu doradców finansowych prognozujących zgodnie z trendem. Nie można mieć pretensji do samych doradców, ponieważ prognoza zgodna z trendem jest najłatwiejsza, a poza tym są oni przecież zatrudniani przez instytucje sprzedażowe, a one płacą tym lepiej, im lepsza ich kondycja finansowa. Również TFI miały wysoko ustawioną poprzeczkę, bo chciały się szybko rozwijać, sprostać wymaganiom akcjonariuszy. Dlatego tworzyły produkty najbardziej chłonne przez rynek. A dystrybutorzy? Nie oszukujmy się - sprzedawali jednostki funduszy, bo mieli z tego prowizję. Oferowali te produkty, które przynosiły im największy zysk, a więc fundusze podwyższonego ryzyka. Nie skupiano się na precyzyjnym, dokładnym informowaniu klientów o ryzyku. Ale jest i druga strona medalu. Klienci sami tego chcieli. Wielu z nich mentalnie utożsamiało fundusz akcji z depozytem akcyjnym, lub czymś podobnym o dość stabilnym przyroście wartości. Likwidowali lokaty i przenosili oszczędności do agresywnych funduszy.
Nie wiem czy był ktoś, kto był w stanie przewidzieć skalę problemu, czyli to, co przyjdzie na giełdę w połowie 2007 roku. Ciężko było mówić o nadchodzącej bessie w sytuacji, kiedy gospodarka rozwijała się bardzo dynamicznie.

Czy te osoby wrócą do funduszy?
Nie wiem czy te same. Myślę, że połowa klientów, która się poparzyła, wróci. Polski rynek kapitałowy obecnie różni się znacząco od tego samego rynku sprzed 5-7 lat. Branża TFI jest w świadomości inwestorów bardziej ugruntowana, klienci wiedzą, że TFI jest pełnoprawną częścią rynku kapitałowego. Rok wzrostów na giełdzie znowu zachęci klientów, zamieni ich strach w chciwość i powrócą do inwestowania w TFI.

Dlaczego potrzebujemy roku w miarę stabilnej sytuacji w GPW?
Po pierwsze, rok jest najwygodniejszym i najbardziej powszechnym okresem podliczania zysków i strat. Po drugie, jest różnica między depozytem, nawet obligacją a funduszem. Lokata i obligacja pokazują przyszłość i za rok będą pewnie pokazywały stopy zwrotu na przyszłość na poziomie około 5 proc., ale również za rok fundusze, szczególnie akcyjne, będą pewnie ciągle pokazywały straty, ponieważ fundusze sprzedają przeszłość. W momencie, kiedy najbardziej atrakcyjne wydaje się kupno funduszu akcyjnego, de facto pokazuje on najgorsze wyniki. Marketingowo jest więc najgorszym produktem do sprzedaży. Sprzedaż ruszy się więc na dobre nie w momencie najlepszym dla klienta, ale w momencie, kiedy wyniki historyczne funduszy za 12 miesięcy będą pozytywne. W celu osiągania dobrej stopy zwrotu wymagana jest duża świadomość klienta. Chodzi o to, żeby nie bił doradcy finansowego za to, że sprzedaje mu produkt, który pokazuje negatywną stopę zwrotu, ponieważ jest to historyczna rentowność, a w akcjach, tak samo jak przy depozytach, powinno się oceniać przyszłość. Z wymienionych przyczyn, w pierwszym kwartale czy półroczu 2009 roku, kiedy sytuacja na giełdzie powinna się wyczyścić, mogą być problemy ze sprzedażą funduszy, ponieważ historyczne wyniki będą ciągle ujemne. Sentyment pewnie powróci w 2010 roku. Ostatecznie można dodać, że rynkiem kapitałowym zawsze rządzą dwie siły: chciwość i strach. Wydaje mi się, że jeszcze przeważa strach. Przeważał w pierwszym półroczu 2008 roku, ale po rozmowach z klientami dostrzegam, że powoli do głosu dochodzi chciwość. Nasze społeczeństwo ciągle się bogaci. Jeżeli wzrost gospodarczy w 2008 roku wyniesie powyżej 5 proc., w 2009 około 4 proc., i 2010 - około 4,5 proc., liczba osób posiadających oszczędności będzie rosła. Te osoby będą inwestować z funduszami. 

Czyli optymistycznie patrzy pan na swój biznes?
Dla branży TFI być może to kwartał, może dwa, powolnego umarzania w funduszach, choć powoli pojawiają się klienci, którzy chcą kupować akcje. Mówią otwarcie: przy aktualnym poziomie cen akcji ryzykujemy, że stracimy najwyżej kolejne np. 8 proc. Zakładają, że w 2009 roku rynek funduszy inwestycyjnych będzie rósł mniej euforycznie niż w 2006 roku, ale będzie rósł. W 2010 i 2011 roku sytuacja będzie bardziej różowa, a w końcówce 2011 roku może znowu zaobserwujemy falę wzrostów i masowy napływ środków do funduszy. Niewykluczone, że ta euforia może przenieść się na 2012, a nawet 2013 rok.

Wśród polskich inwestorów fundusz jest coraz bardziej akceptowanym sposobem inwestowania, więcej osób ma nadwyżki finansowe, gospodarka rozwija się prawidłowo. Ale co z tego, jeżeli i tak zawsze patrzymy na to, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, mimo że nasze gospodarki nie są bezpośrednio skorelowane.
Niekoniecznie. W tym aspekcie często stosuje się uproszczenia. Dlaczego ceny akcji na warszawskiej giełdzie spadały? Oczywiście sentyment odgrywa ważną rolę. Jeżeli nie ma optymizmu w USA, bardzo ciężko sobie wyobrazić, żeby był hurra optymizm w Polsce. Dlaczego patrzymy za ocean? To największa gospodarka na świecie, jeśli chodzi o wartość PKB. Polska gospodarka nie ma wysokiej bezpośredniej korelacji z USA, ale jest druga strona medalu - gospodarka europejska. Unia Europejska wchodzi dzisiaj w fazę umiarkowanej recesji, którą zafundowała jej właśnie Ameryka, chociażby przez słabego dolara. Słaby dolar powoduje, że kraje eksportujące ropę windują jej cenę. Wyższe ceny surowców to wyższa inflacja w Unii, podwyżki stóp procentowych i w rezultacie oziębienie gospodarki.
Słaby dolar, lub dokładniej mocne euro, ma bezpośredni wpływ na wymianę handlową UE - USA. Jeżeli Ameryka mniej konsumuje, to konsumuje generalnie mniej i to już odczuwa UE, a tym bardziej mniej towarów denominowanych w drogim euro i tutaj gospodarka UE zaczyna się kurczyć. Nie dość, że spada konsumpcja, to również spada konkurencyjność firm z Europy. Jeśli kurczy się gospodarka Unii, to Polska musi odczuć to na własnej skórze, ponieważ my z kolei eksportujemy najwięcej do krajów europejskich. Mechanizmy transmisji spowolnienia z USA do Polski można szukać jeszcze na wielu płaszczyznach.

Z jaką siłą na Unię i Polskę wpływa kryzys na amerykańskim rynku nieruchomości?  
Pojawiają się problemy płynnościowe. Duże straty na kredytach typu subprime dużych banków powodują, że na całym świecie wysycha rynek międzybankowy. Banki patrzą przez lupę pożyczając pieniądze innemu bankowi, sprawdzają wszystkie zakamarki, żeby ograniczyć ryzyko strat. Niższa płynność w sektorze bankowym oznacza wyższy koszt kapitału. A jak mamy droższy kapitał, wiele projektów jest odcinanych, a jeżeli projekty są odcinane, mamy wyższe bezrobocie, mniejszą aktywność gospodarczą, czyli klasyczne spowolnienie gospodarcze. Również ten problem, suchość lub niższa płynność rynku bankowego w Polsce, wynika w dużej mierze z problemów amerykańskich.

Czy problemy płynnościowe zaszkodzą polskiej gospodarce?
Jeżeli zwolnimy do 4,5 czy 4 proc., to żadna recesja. Przewrotnie, spodziewam się pozytywnych zjawisk, mniejszego wybrzydzania pracowników, po prostu gospodarka znormalnieje. Nie wyobrażam sobie powtórki sytuacji z 2007 roku, kiedy spółka ogłaszała, że zamierza wejść na NewConnect, a od razu zdobywała nabywców. Albo deweloper informował, że coś wybuduje i automatycznie sprzedawał projekt, mimo że nie miał jeszcze pozwoleń no wykopanie dziury w ziemi.

Okres bessy wkalkulowany jest w biznes zarządzania aktywami. Czym w tym czasie zajmują się TFI?
To co możemy robić, to zastanowić się, jakie produkty powinniśmy oferować klientom. Naszym celem jest stworzenie pełnej oferty. Przyjęliśmy strategię tworzenia funduszy o długoterminowej strategii inwestycyjnej. Uważam, że w ofercie trzeba mieć fundusz akcyjny, pieniężny i coś po środku. Celowo nie utworzyliśmy funduszu stabilnego wzrostu. Jeżeli klient chce mieć taki fundusz, może kupić 70 proc. funduszu rynku pieniężnego i 30 proc. akcyjnego. Warto też mieć fundusz małych i średnich spółek dla klientów, którzy poszukują swego rodzaju dopalacza w fazie wzrostów. Czasami inwestorzy gubią się w tym, w co i ile zainwestować. Tacy inwestorzy potrzebują funduszu absolutnej stopy zwrotu. To produkt dla klientów, których nie interesuje w co fundusz będzie inwestował, w jakie akcje, w jakim momencie, w jakie obligacje i w jakim momencie. Nie interesuje ich, kiedy fundusz będzie modyfikował skład portfela. Interesuje ich tylko zadowolenie z inwestycji. Pełna oferta oznacza, że każdy profil klienta znajdzie coś dla siebie.

Jakich produktów brakuje jeszcze w ofercie Noble Funds TFI?
Pracujemy nad funduszem inwestującym globalnie. Nie mogę jeszcze zdradzić szczegółów. Chcielibyśmy uruchomić go jeszcze w tym roku.      

Rozmawiał Maciej Bednarek 

Ekspert Comperia.pl

Słownik finansowy
Kalkulatory

Szukasz kredytu gotówkowego? Chcesz zaoszczędzić? A może nowa inwestycja się kroi? Z nami wszystko przekalkulujesz!

Sprawdzam